niedziela, 22 lutego 2015

Głos serca.II



II
             
  Marzec, Uzbiekska ZSSR, 1937      
 
Irma German[1] ogląda zdjęcia rodzinne. Uśmiechy. Szczęście. Jedno zdjęcie bez uśmiechu. Zatrzymała się na nim. To jej dziadek. Ciekawe, pomyślała. Nigdy go nie poznała, a teraz przypomniał jej męża. Miał zupełnie inne rysy twarzy, ciemniejszy kolor oczu, brwi... Ale też był taki poważny. Sama się do siebie uśmiechnęła. Przywróciła stronę albumu, zobaczyła zdjęcie praprababki w kolorowej sukience. Nie, na zdjęciu kolorów oczywiście nie było, ale latwo to sobie wyobrażała. Pomyślała, że chyba nie jest do praprababki podobna. Nagle usłyszała szum. Ktoś biegł po schodach. Przysłuchała się. Dźwięk otwierającej się drzwi. Sąsiedzi. No i dobrze, można kontynuować. Potrzebowała czasu dla siebie. Ale coś było nie tak. Wstała, włączyła światło. Poszła do kuchni po herbatę. Przy oknie zatrzymała się. Jej mąż rozmawiał pod domem z jakimiś mężczyznami. Nie znała ich. Spojrzała uważnie. Mieli na sobie kokardy żołnierzy. Nagle wszystko zrozumiała. Ale dlaczego oficerowi NKWD przychodzić do jej męża? Może to ma coś wspólnego z aresztem jego ojca w 1929? Poczuła zimno. On przecież nie jest żadnym wojskowym. Ani szpiegiem... To słowo w jej myślach sprawiło że poczuła się złe. Kubek gwałtownie wypadł z jej rąk, usłyszała dźwięki łamiącego się szkła.
- Kochanie, musimy uciekać, - szepnęła do męża, kiedy wszedł do kuchni. Objął ją. Usiedli obok siebie przy stole. Coraz bardziej przypominał jej dziadka ze zdjęcia. Chciała by się uśmiechnął, ale wciąż był spokojny. Milczeli przez jakiś czas. W końcu powiedział: “Muszę  tu posprzątać.” Patrzyła na niego pytająco. Eugen starannie zbierał cząsteczki szkła. Nie chciała by trafił dpo aresztu, bała się. Ale skoro wcześniej go nie zatrzymali, to może już nic im nie zagraża? Ta myśl trochę ją uspokoiła. Zaparzył nową herbatę. Nalał Irmie i sobie, usiadł, spojrzał jej w oczy.
- Wiedziałem, że kiedyś to się wydarzy. Mam plan. Wierzysz mi ?
- Wierzę.
Tego samego dnia spakowali do walizki tylko niezbędne rzeczy oraz chleb, masło i cukier. Mała Ania wciąż nie rozumiała, co się dzieje. Chciało się jej tańczyć, śpiewać, bawić się. Ale dorośli byli zajęci czymś innym. Nie podobało jej się to.
Pociąg mieli o siódmej rano. Tym razem herbata z lotosu smakowała mu wybitnie. Irma nie rozmieszała cukru, ale i tak było mu słodko. Nie chciał opuścić domu. Wszystko tu było na tyle miłe na ile obce, cudze, niebezpieczne... Uśmiech własnej córki dodawał mu sił. Czuł, że wytrzyma. Rodzina była dla niego wszystkim. Dzisiaj właśnie dowiedział się, że za niedługo zostanie po raz drugi ojcem. Cieszył się, oczywiście. Ale teraz coś się zmieniło. Teraz sytuacja robiła się coraz bardziej skomplikowana. Musieli uciekać, niewiadomo dokąd. Chociaż wiadomo, miał plan. Tak powiedział żonie, i czuł się zobowiązany coś wymyślić.  W końcu to jego sprawa. Irma nie ma nic do tego, że jest podejrzewany o szpiegostwo. Gorzko się uśmiechnął. Prawda była taka, że nie był żadnym szpiegiem. Podobnie jak jego ojciec był podejrzewany o coś, z czym nie miał do czynienia. Eugen wyszedł na korytarz, zapalił papierosa. Tym razem zapalniczka nie działała,  wałczył z nią przez kilka minut. Dym, dużo gęstego dymu. Pomyślał o tym, że niektórzy topią swoje nieszczęścia w alkoholu. Ale on nawet na to nie ma prawa. Jest mężem, ojcem, głową rodziny. Musi na bieżąco wymyślić plan ucieczki. Odrzucił gorący szmat papierosa, wyciągnął z kieszeni mapkę. Dokąd? Niemcy? Może Iran? A dalej Stany Zjednoczone... Ma tam znajomych, na początku mógłby u nich zamieszkać razem z żoną i dziećmi. Trzeba jej pilnować. Nie może w takim stanie sama wychodzić. Nie wiadomo, co się może wydarzyć, zwłaszcza po tej wizycie pracowników NKWD. Głęboko wciągnął powietrze. Spojrzał do góry. Irma stała w otwartych drzwiach. W tej chwili zobaczył w niej młodość, poczuł smak wiosny jej spadających na plecy włosów, rumieńca policzków. Taką pozostała w jego pamięci na zawsze.

  Luty, Uzbiekska ZSSR, 1940

Nocny pociąg. Irma ani na chwile nie zamknęła oczu. Za mało czasu. Musiała zdążyć. Miała tylko jedne pytanie: gdzie jest Eugen? Pragnieła go zobaczyć. Dzieci bawiły się obok. Ktoś krzyczał, ale nie słyszała krzyku. W wagonie było zimno. Miała na sobie lekką sukienkę z bawełny. Szalika nawet nie wyciągnęła z torebki. Okno pociągu było do połowy otwarte. Musiała go zobaczyć. Usiadła, jedną ręką podparła głowę, pochyliła się. Patrzyła przed sobą, ale nic nie widziała. Nagle się odwróciła, czując bolesne ciągnięcie za włosy. Jedno dziecko krzyczało, drugie spało... Czy spało?  Odruchowo go dotknęła. Był cały gorący.
„ Dobrze mu, nie marznie”, - stwierdziła dziewczynka. – „A mi jest cały czas zimno w ręce. Patrz jakie mam...” - chwyciła matkę za rękę. Irma gorączkowo myślała, co dalej. Nie mogły teraz wysiąść. Następny przystanek był dopiero za godzinę. Eugena w jej myślach już nie było. Teraz najważniejszym był Fryc. Musiała go zawieźć do szpitalu i zostać przy nim na jakiś czas. Liczyła na to że ktoś się zaopiekuje chorym dzieckiem. Że wszystko będzie dobrze. Świat zamienił się dla niej w długi koszmar nocny. Myślała, że śpi. Gorączkowo łapała powietrze. Eugen był obok, uśmiechał się. Objęła go. Twarz miała całą czerwoną. Ale dla niego przecież nie musi stosować kosmetyków. Kocha ją taką...  Pociąg zatrzymał się gwałtownie. Otworzyła zapalone oczy, wyciągnęła walizkę na korytarz. Podniosła syna. Wciąż spał, wciąż miał czerwoną wilgotną skorę. Do najbliższego szpitalu było z ok. 200 km, a nie miała ani samochodu ani chociaż nadziei na to, że kogoś spotka po drodze. Bała się, że ktoś ich zatrzyma. Bała się ścigania. Zawołała o pomoc w pociągu, ale nie było lekarzy. Chyba, że żaden się nie zgłosił. Nie miała czasu się zastanawiać. Wyszła z pociągu nadal mocno trzymając nieprzytomne dziecko. Zobaczyła auto, zaczęła gwałtownie machać rękami. Zatrzymał się, wpuścił kobietę z dziećmi, pomógł wnieść walizkę.  Na prośbę jechać do szpitalu odpowiedział krótkim skinieniem głowy. Irma trzymała dziecko. Sama była śmiertelnie blada. Kiedy chciał ją o coś zapytać, zobaczył kobietę, która straciła przytomność. Jej głowa spadła z krzesła samochodu, ale ręce na dziwo mocnie trzymały dziecko. Drugie dziecko spało obok. Pospieszył się. Nie miał własnej rodziny, nie miał dzieci. A ta kobieta przez chwilę przypomniała mu siostrę. Wiedział, że musi dzisiaj zdążyć do szpitala. Zdążył. Obudził ją, pomógł z walizką. Nie chciała, by został przy niej. Uprzejmie podziękowała. Kategorycznie nie chciał żadnych pieniędzy, więc odwróciła się obojętnie. Razem z dziećmi weszła do przychodni. W tej chwili jeszcze nie wiedziała, że Fryderyk nie żyje. W tej chwili jeszcze nie wiedziała, że jej męża rozstrzelano, że nie żyje już od dwóch lat.
















[1] Jest to wolne opowiadanie historii rodzinnej Anny German, bardzo popularnej w ZSSR polskiej śpiewaczki.

wtorek, 17 lutego 2015

Głos serca: los kobiety w ZSRS



    



      Lipiec, Ukraińska ZSRS, 1938[1]
         
         

Ciepły poranek. Jak z obrazku malowanego przez długie miesiące. Kto go namalował? Z pewnością była to kobieta. Ziemia jest kobietą. Wojna też jest kobietą. Kto dostaje największy ciężar wojny i śmierci? Właśnie kobieta. Gdy zamykam oczy, widzę duży wiejski dom z trójkątnym dachem i jasne niebo. Dom znajduje się na rogu ulicy Słonecznej, po prawej stronie sosnowego lasu. Okna w nowych drewnianych ramach. Świeżo umyte szyby. Ogródek, a w nim – pachnące młodością róży. Malowana bramka z zamkniętymi drzwiami. Czerwona okrągła lampka słońca. Obudzone pierwszym promieniem światła ptaki. Firanka z cienkiego lnu o kolorze nieba ledwo odsuwa się. Ruch kształtów kobiety wskazuje na to, że już w krótkim czasie rodzina się powiększy. Jej sukienka prawie sięga podłogi. Poprawia włosy, szukając ręką grzebienia. Czarny kot leniwie się przyciąga. Zwiana się w puszysty mięciutki kłębek. Powoli zaczyna mruczeć. Pary rozgrzanego samowara docierają do drobnych białych wąsów, sprawiają, że wącha. Starsze dziecko pochyła się, próbuje złapać go za ogon. Szybki ruch kocich pazurów, cienka fala krwi na dłoni. Krzyk. Płacz. Szum kobiecych częstych kroków. Bierze go na ręce, tuli do siebie. Józek zamilkł na chwilę, i znowu się rozpłakał.  Próbuje zaśpiewać kołysankę, ale tym razem głos jej nie słucha, łamie się. Łzy stanęły w jej oczach. Cisza. Dzwięk otwierających się drzwi: czarny kot powrócił. Zapach świeże upieczonego chleba. Cienkie ręce wyciągają pieczywo z piekarnika, kroją na kawałki. Chłopczyk stoi obok i czeka. Uśmiecha się do mamy. Do kuchni wbiega zarumieniona dziewczynka, przynosi zapach chłodnego powietrza i róż. Wszyscy siadają przy stole. W oczach kobiety błysk słońca. Nalewa dzieciom herbaty. Jej rysy twarzy stają się ostrzejsze w promieniach słońca. Słyszy mruczenie kota. Czarny kłębek krąży wokół jej nóg. Fałdy głosowe ciągle mu drgają. Jedną ręką daje dziecku kubek z herbatą, drugą głaska zwierzątko. Oczami szuka Emilki, przygląda się jej. Jest już dorosła, będzie pomagać.
 Kilka dni minęło od wizyty pracowników NKWD. Lodowate spojrzenia nieludzkich oczu. Szybkie ruchy. Dziwne pytania, szelest papierów. Nie miała pojęcia, co to za papiery. Jej mąż wtedy powiedział: „Zaczekaj w domu. Wrócę, jak tylko wszystko się wyjaśni. Będzie dobrze, obiecuję.” Nie prowadził żadnej działalności przeciwko władzom. Ba, nawet nie prowadził działalności politycznej. Więc stwierdził, że to pewnie jakaś pomyłka, że go tam wyzwano. Poszedł z pracownikami NKWD po to, by spróbować dać odpowiedzi na jakieś pytania, i wrócić do żony. Przynajmniej tak to wyglądało. Teraz jednak nie miała pewności. Może faktycznie był niezadowolony z systemu władzy. Może brał udział w agitacji społeczeństwa? W końcu często wyjeżdżał. Poza tym nigdy nie przepadał za komunistycznym układem. I w ogóle czy to jest sprawiedliwie, by oddać własny dom, ogród, zwierzęta o które dbasz, w ręce czerwonych żołnierzy? Czy jest sprawiedliwie dzielić się własnością z całym państwem? Własnością zdobytą przez rodziców podczas ciężkiej pracy! Zrozumiałaby go gdyby się okazało... Ale nie, to było absurdalne. Znała go prawie od dzieciństwa. Nie był w stanie zrobić czegoś takiego. Nic nie ukrywał. Nie mógłby ukrywać. Nie miał żadnej tajemnicy. Nawet gdyby i miał, ona i tak by się dowiedziała. Wcześniej lub później. A najważniejsze jest to, że sam się do niczego nie przyznał. Gdyby się przyznał, ona by zrozumiała. Ale widać było, że wizyta tych osób go bardzo zdziwiła. Podobnie nie rozumiał, o co im chodziło. Obiecał jej, że wróci. Oczywiście, że obiecał. Ale serca kobiety nie da się okłamać: ona wiedziała, że jej ukochany mężczyzna nigdy już nie wróci. Stamtąd nie ma drogi powrotnej.

 Październik, Ukraińska ZSRS, 1938

          

W głowie kręciły jej się jego ostatnie słowa. Wszystko wirowało przed oczami w spowolnionym rytmie. Światło zaczęło po woli znikać. Robiło się ciemno przed oczami. Myśli się mieszały. Nie mieściły się w głowie. Wydawało się, że głowa rośnie, że tkańka skóry staje się za zbyt miękka. Czarne kolca... kropki... Nie, ona nie może stracić przytomności. W domu są dzieci. Ona musi... Nie prowadził żadnej działalności, która by mogła zagrażać  „bezpieczeństwu państwa”. Przecież wiedział, czym to grozi. Przecież dzieci go potrzebują... Odruchowo chwyciła się za brzuch, jedną ręką trzymała się za ścianę. Ruchy dziecka wydawały się być szybsze z każdą chwilą. Łapiąc powietrze, usiadła na fotelu. Zawołała córkę i razem wyzwały pogotowie.
Kiedy otworzyła oczy, była już w szpitalu. Mokre włosy rozplątane na poduszce, oczy gorączkowo szukały dziecka. Widziała, że to jest chłopczyk. Cisza. „Dlaczego go nie słyszę?”- Pomyślała. Dobrze wiedziała, jak to jest. W końcu miała już dwoje dzieci. Do pokoju weszła pielęgniarka. W rękach trzymała zawiniątko. Odruchowo chwyciła go, po,łożyła obok siebie. Obudził się, usłyszała głośny płacz. Natychmiast zarumieniła się, poczuła ulgę. Pielęgniarka nic nie powiedziała. Stała obok lóżka, przyginała się z jednej nogi na drugą. Nie wiedziała jak wytłumaczyć, że jest słabe... Mało szans, że przeżyje. Nigdy nie miała do czynienia z czymś takim, to był jej pierwszy dzień w pracy. Wyszła, nic nie powiedziawszy. Za chwile wróciła razem z sąsiadką kobiety. Miała wiadomość dotyczącą męża. Jej twarz była całkiem biała, przez chwilę próbowała wykonać ruchy, by coś wymówić. Mało skutecznie. Usiadła na łóżku obok pacjentki. Przekazała jej list w czarnym opakowaniu. Postanowiono wymierzyć Pawłowi  najwyższą karę. Krótko mówiąc został rozstrzelany. Niewiadomo, dokąd go wywieziono. Niewiadomo, gdzie pochowano zwłoki.
Nina obudziła się. Żadnej sąsiadki obok. Żadnego listu, żadnej strasznej wiadomości. To był tylko koszmar. Ale kobieta wiedziała, że to nie tylko sen. Czuła. Jak zwykle…
…Dziecko krzyczało już od kilku minut, a dopiero go usłyszała. Odruchowo go przytuliła. Wciąż miała ciemno przed oczami.


[1]
           W latach 1937-1938 na rozkaz Józefa Stalina zamordowano prawie 700 tysięcy obywateli Związku Radzieckiego. Według różnych źródeł tylko w ciągu roku zamordowano od 250 do 700 tysięcy osób.








sobota, 14 lutego 2015

Podróź. V.Dzienniki







Warszawa,  1 sierpnia 2013

            Uprzejme pracownicy LOT-u ubrane na biało-czerwone witają nas przy wyjściu i mówią „Do widzenia” każdemu z podróżnych. Samolot wylądował na lotnisku w Warszawie. Popołudniowe słońce razem z wiatrem jakby zapraszają do miasta. Wydaje mi się, że mogę wszystko powiedzieć po polsku: znam już dużo wyrazów, uczyłam się przez miesiąc gramatyki z podręcznika, który kupiłam podczas pierwszej wizyty w Warszawie. Jednak że przysłuchuję się ludziom na ulice. Na przystanku podchodzi do mnie jakaś pani i pyta o coś, ale jedynie co mogę powiedzieć to „nie wiem”, w dodatku, robię akcent na drugie słowo... Jestem ciekawa wszystkiego. Uczę się nowych wyrazów, i nagle rozumiem, że myślę po polsku: zdania przychodzą mi do głowy w taki sposób, jakbym od dawna mówiła po polsku. Moje pradziadkowie posługiwali się tym językiem, ale nigdy ich nie poznałam.

Warszawa,  2  sierpnia 2013
        
            Warszawa powitała nas zbyt wysoko znajdującym się słońcem, dni są naprawdę za zbyt ciepłe.  A myślałam, że wyruszam w drogę w kierunku północy, to ma być chłodno. Dzisiaj właśnie się dowiedziałam, jaka różnica jest pomiędzy chłodem a zimnem. Mieszkam w akademiku Uniwersytetu Warszawskiego razem z koleżanką z Wielkiej Bretanii. Ma kilka imion, oprócz angielskiego Rose-Mary ma na imię Katarzyna, ale woli być nazywana Marysią. Jej mama kiedyś wyjechała z Polski. Dzisiaj po zajęciach idziemy na Stare Miasto. Szkoda, że prawie nic od tej prawdziwie starej Warszawy nie zostało, ale i tak te widoki robią na nas wielkie wrażenie.  Maryśka nie chce sobie robić zdjęć, mówi że jest za blada, nie podoba się jej własna białość, ale chętnie robie zdjęcia dla mnie. Będę na tych zdjęciach razem ze chłopakiem przybranym za rycerza. Mam na sobie lekką, zwiewną sukienkę, ale i tak odczuwam gorące jak płomień powietrze. Często oddycham, i marzę o deszczu.


            ***

Wrocław,  7 kwietnia 2014

         ...Z dzieciństwa lubię drogi kolejowe. Uwielbiam „zapach” ruchu. Uwielbiam ten zaspokajający szum. Drzewa, bieżące przed oczami, niebo, znikające w niekończącym się walcu soczystej zieleni. Białe chmurki przypominają mi zawsze niezwykle cudownych zwierząt. A jak pociąg się zatrzyma,  fajnie jest oglądać na spokojnie budynki, zieleń drzew i trawy, oraz bawiące się ptaki. Kołysze mnie pociąg... Prawie zasypiam. Jakie to fajne uczucie! Tyle zieleni, młodości, powietrza, tyle życia! Nagle zaczęło padać. Duże kropli krzywo i po woli spadają na szubę. Szum staję się z każdą chwilą coraz głośniejszy. Już całe okno zalane błyszczącymi kropelkami. Kocham deszcz! Wysiadam na Dworcu Głównym we Wrocławiu. Ładny jest ten dworzec: położony na tłe jaśnej niebieskości, w kolorze żółto-pomarańczowym, przypomina mi średniowieczny bajeczny zamek... Szczęśliwa, zamykam oczy, i wspomnienia słodkim walem wypełniają moje serce. Jak że szybko czas leci!


Gdańsk, 10 lipca 2014
         Jestem w Gdańsku. Kupuję bilet na autobus do Starogardu Gdańskiego. Jest późno, dzwonię do koleżanki ze Starogardu, i pytam ją, czy warto dzisiaj jechać, biorąc pod uwagę ten fakt, że może już nie być transportu do budynku, gdzie mamy tymczasowe zakwaterowanie, i że mogę po prostu zostać się na dworcu kolejowym. Poleca mi jechać, mówi, że na pewno da się złapać taksówkę. Jadę najpierw autobusem, i wyjaśniam kierowcy, gdzie chcę wysiąść i że potrzebuję taksówkę, jednak zostaję przez niego poinformowana, iż taksówek już nie ma, i to na pewno.
         -Nie zostawię pani samej w nocy. Nie jest to bezpiecznie. Odwiozę pani własnym samochodem, proszę tylko zaczekać, aż zostawię autobus. - Jestem po prostu zachwycona. Chociaż w Polsce zawsze trafiłam na dobrych ludzi. Jedziemy więc, i przez cały czas prawie nie rozmawiamy.
          -Ile mam do zapłaty? – pytam pod koniec, chociaż czuję jaka będzie odpowiedź.
         -Nie, prószę Pani, nic. W każdym razie bym nie mógł Panią tu zostawić samej w nocy...
         -Ale ja mam pieniądze... Gdybym nie miała... ale mam! To proszę, nie wiem ile by kosztowała taksówka... - wyciągam rękę ze złotówkami. - Dziękuję Panu bardzo.


        

środa, 11 lutego 2015

Wspomnienia. I



link do publikacji w More Maiorum:
http://www.moremaiorum.pl/rocznicowy-numer-maiorum/                                               

                                                                      Świętej pamięci Pawła Sosnowskiego

WSPOMNIENIA

                    I

Niewiele wiem o moich polskich krewnych.

Pradziadek ze strony mamy nazywał się Paweł Sosnowski. Pracował jako urzędnik kolejowy,  pochodził z inteligenckiej rodziny. Został rozstrzelany w trakcie represji stalinowskich w 1938. Miał wtedy około 30 lat. Zostawił dwóch małych dzieci, 10-letniego Jozefa, Emilję 6 łat, i żonę, będacą w ciaży. Moja prababcia nazywała się Nina, była z domu Zająckowskich. Nie wiedziała, kiedy dokładnie urodziła najmłodsze dziecko, nie pamiętała, a raczej nie chciała pamiętać tych dni.
            Wszystko, co zostało po Pawłe Sosnowskim, to jego jedyna fotografia. Stare pożółkłe zdjęcie, które kiedyś zobaczyłam na ścianę w pokoju babci Emilii. Emilja Przeżyła całe swoje rodzeństwo, a kiedy jej nie stało, ktoś przyniósł to zdjęcie do nas. Dostałam ten portrecik od mojej babci, teraz jest już u mnie. Żadnych dokumentów udowadniających istnienie mojego pradziadka, żadnych papierow  ukazujących nasze pokrewieństw, nie ma.
            Szukając informacji, znalazłam w Internecie następujące dane: “Sosnowski Paweł, syn Piotra, osądzony na „najwyższą karę” w roku 1938. Następnie zrehabilitowany.” W taki sposób potraktowano miliony osób mieszkających w Związku Radzieckim oraz poza jego granicami...
           
W Odessie poznałam babcię Ludmiłę, kuzynkę mojego dziadka. Miała wtedy 72 łata.
Moja mama zobaczyła,  jak kobieta ta leję na siebię zimną wodę, a robiła to codziennie. Zdziwiona, zapytała ją, dlaczego to robi, uslyszaliśmy tę historię:
„...Mój tata został rozstrzełany. Zostałam sama, nie mając nawet pewnośći, że przeżyję kolejny dzień. Byłam młoda i ładna, byłam córką „bez ojca”, córką represowanego, „córką wroga pańskiego”. Bałam się ścigania. Uciekłam więc do Kijówa. Tam chowałam się w piwnicy, która stała się moim domem. Co rano mieszkańcy przynosili mnie coś do jedzenia, a oprocz tego wodę, która marzła, stając się kawałkiem łodu. Rano używałam go do mycia (śmiech). To dzięki tym ludziom teraz żyję“...Ojciec został rehabilitowany, ale formalnie nić to nie zmieniło. Dlatego ciężko było znaleźć pracę, a wcześniej nawet przezyć...”
„Ciociu Lusju, ależ przeżyłaś... Straszne czasy...”- Mówi moja mama zaskoczona i zszokowana. Sama miałam wtedy 4 łata, ale pamiętam to spotkanie. Ciocia odpowiedziała:
„Nie, no co ty! Prosze Cię...byłam strasznie szczęśliwa!  Zawsze, jak budziłam się o porannej porze, cieszyłam się z tego powodu, że nastąpił kolejny dzień. Patrzyłam w okienko, cieszyłam się, że swieci słonce, że ptaki spiewają, że kwiaty rosną. A kiedy przychodzili do mnie sąsiedzi, juz miałam jedzenie, nie byłam głodna. A nawet jak ich nie było przez długi czas, to nie czułam tak naprawdę głodu. Ale mowię Cię, byłam młoda, zdrowa, pewna sobie i pełna nadziej.”
„A co dalej? Pewnie, wróciła Pani do domu?”
„Nie od razu... Przecież w 1941 zaczęła się wojna. Najpierw chowałam się od NKWD, potem przyszli niemieccy faszysci, chowałam się od nich. Wyszłam z piwnicy wtedy, jak mniej więcej się uspokoiło, ale nadal nie mogłam czuć się biezpecznie...” (śmiech).

“No jacy z nas teraz polacy? Urodziłam się na Ukrainie, jest to mój kraj, moja Ojczyzna, mowię po ukraińsku...”- to słowa babci Emilji Sosnowskiej. Przyjechała do nas na pogrzeb jej brata i mojego dziadka Anatola. Wtedy właśnie powiedziała mi to, co wiedziała o naszym polskim pochodzeniu. Z jej wspomnień, zanotowałam wszystkie imiona krewnych. Dla mnie wydawały się być dziwne, ponieważ brzmiały obco, “nierosyjsko”. Niestety straciłam notatki, więc mogę polegać jedynie na swojej pamięci.
„Mamy w Polsce rodzinę. Ja mam kuzyna, nazywa się Karolek... ”
            „A gdzie dokładnie mieszka?” – pytam zaskoczona.
„Skąd mogę to wiedzieć... Gdybym powiedziała komuś, że mam rodzinę poza Związkiem Radzieckim, w Polsce, to bym napewno trafiła na najbliższy komisariat. Więc, przez długi czas nie mieliśmy żadnych kontaktów, i teraz już nie wiem nic... ”- mówi babcia Milia.

            ***
Babcia Milia dostała odszkodowanie jako córka ofiary represji stalinowskich. Oczywiście, żadna kupa kasy nie zwroci nieprzespanych nocy, wypłakanych oczu, zgubionego dzieciństwa. Wiem, że dokumenty pradziadka zostali spałone. Istniało pewne niebezpeczeństwo “bycia polakiem”. Wsyzstkie jego dzieci miali już obywatelstwo ukraińskie, nazwisko rodowe zostało też zmienione, jest zapisane cyrylicą. Teraz jedynie dzięki pamięci żyjących, słuchająć głosu własnego serca, probuję odnotować rodzinną historię.




                                                                                         Olga Diacova-Sosnowska